Z dziennika wypadków w życiu akademickim w PRL

baner historia PRL

Z dziennika wypadków w życiu akademickim w PRL

[zapisane w : Estreicher Karol – Dziennik wypadków tom V 1973-77 (s.589-593)]  – Dla przyszłego historyka Uniwersytetu Jagiellońskiego

„Podstawowym zadaniem szeregów partyjnych („POP”) jest „umacnianie i pogłębianie socjalistycznych treści w życiu Uczelni„. Wymaga to dysponowaniem liczną kadrą odpo wiedzialnych i „ofiarnych” działaczy — członków Partii.

Wzrost szeregów partyjnych od 1968 roku jest największą troską czynników partyjnych UJ.

Rozwinięto szeroką akcję re krutacyjną wśród młodszych pracowników, stażystów i asystentów”. Mimo obietnic, mimo przywilejów i korzyści nadawanych kandydatom partyjnym (pensji, mieszkań, paszportów i wyjazdów zagranicznych) napływ kandydatów od lat jest marny. Z pomiędzy asystentów i studentów mało kto zapisuje się w szeregi komunistów. Członkami organizacji partyjnej w Uniwersytecie Jagiellońskim są głównie urzędnicy administracji, niemal z reguły (na wyższych stanowiskach!) łapownicy i rozrabiacze. także (na Wydziale Prawa) krypto mi licjanci i tajniacy udający studentów, a rozsiani w domach akademickich.

Poziom ideowy aparatczyków partyjnych jest bardzo niski. Nikt z nich nie wierzy w hasła głoszone oficjalnie na zebraniach, kursokonferencjach, na poufnych sympo zjach. Partyjni asystenci, adiunkci, docenci, a także profesorowie wstydzą się swej przy należności do Partii. Nie mówią o tym. Największą dla nich przyjemnością jest jeżeli ktoś udaje, że nie wie. Partyjny nigdy — ale to nigdy — nie oświadczy, że jest partyjnym. Największym nietaktem (można za to grubo zapłacić!) jest uczynić jakąkolwiek aluzję do Partii i przynależności do niej.

Do dobrego wychowania, do obyczaju należy — jeże li już ktoś się dowie, że drugi jest partyjny, lub gdy ktoś się przyzna do przynależności do Partii — do dobrego tonu należy wyrazić zdziwienie i zaskoczenie („tak?! — Pan na leży do Partii; nie wiedziałem o tym”.) Na temat Partii się nie mówi, nie wymienia tego słowa. Dlaczego? Bo wszyscy, a przede wszystkim partyjni wstydzą się. Boją się, wsty dzą, nie wiedzą co z tą przynależnością partyjną zrobić. Być dumnym czy ukrywać się? Wolą (z wyjątkiem oficjalnych działaczy „aktywistów”), jak długo się da, ukrywać się.

Innym sposobem (szeroko stosowanym) to udawanie liberała. Czasem może i jest to szczere, ale zawsze bez świadków. Partyjny rozgląda się dobrze, a potem daje poznać, że jest po stronie rozmówcy, że to co się dzieje w Polsce jemu też się nie podoba, że dążyć należy (tu rozgląda się jeszcze raz) do zmian… Myśli, że bezpartyjnego kolegę, pracow nika, podwładnego wyciągnie na zwierzenia. Nie wie, że na ogół ludzie — społeczeństwo — informują się wzajemnie i ostrzegają przed partyjnymi. Jakże często na Uniwersytecie Jagiellońskim słyszę i na odwrót (i ja to także czynię): „proszę uważać XYlub NN jest partyjny.” Czasem daje się do poznania, że „to bardzo porządny człowiek choć partyjny.”.

Rektor Karaś celuje w metodzie prowokowania zwierzeń, i gdy tylko zamkną się drzwi rektoratu zaczyna rozmowę tonem budzącym zaufanie. Pyta o problemy uniwer syteckie i wyciąga na zwierzenia i donosy. Ponieważ profesorowie, zwłaszcza młodsi, chcą mu się przypodobać więc potakując zaczynają mu opowiadać swoje ambicje i kło poty. Nie wiedzą, że Pan Rektor („Jego Magnificencja”) nie tylko słucha, ale wszystko jest notowane na taśmie podsłuchowej.

Osobny rozdział w życiu uniwersyteckim to donosy . Celują w tym przede wszystkim urzędnicy zwani szumnie dyrektorami administracyjnymi. Jest ich aż czterech. Naczelnym jest Sporek — prymityw na poziomie murarza, albo majstra budowlanego, i jego zastępcy: Turski (poziom konduktora autobusowego, nie! kontrolera!), niejaki Błachut (wyraźny agent Urzędu Bezpieczeństwa) i buchalter, „kwestor”, niejaki Bunsch (syn malarza, intrygant i złośliwiec). Dyrektorzy ci zostali przydzieleni Uniwersytetowi z Zakładów Wapiennych czy Kruszywa, z Azotów czy z czegoś podobnego. Woła ich „JM Rektor” i wysłuchuje codziennie ich donosów na siebie wzajem i na profesorów.

W rękach tych niedokształconych, opanowanych manią władzy urzędników znajdują się losy około 20 tysięcy osób: awanse, pensje, mieszkania. Wszyscy są uzależnieni od de cyzji „obywatela Rektora”, decyzji bezapelacyjnych i niekontrolowanych.

Senat akademicki właściwie nie istnieje. Zasiadają tam mianowani dziekani (partyjni), zastraszeni prorektorzy, urzędnicy administracyjni uzależnieni od Karasia, delegaci Partii i młodzieży. Senat nie ma żadnego znaczenia. Nuda i fałsz panują na posiedzeniach.

Donosy, oskarżenia, intrygi — to codzienna porcja rektora (mianowanego!) Mieczysława Karasia. Lubuje się on w tego rodzaju postępowaniu. Pławi się z lubością w płot kach. On, prowincjonalny członek KC Komisji Kontroli Partyjnej w Warszawie. Tam nie ma żadnego znaczenia, ale tu w Krakowie jest bardzo ważny.

Nałykawszy się plotek i donosów „ob. J.M. Rektor” zaczyna przyjmować strony…

Profesorów nie widzi się w rektoracie. Z teczkami i sprawami przybywają prorektorzy (jest ich czterech: Hess, Surma… i Wójcik). Każdy z nich się podlizuje, jak tam umie i może, ale to i tak nie chroni ich od besztania i obrażania przez „obywatela rektora”. Rektor bowiem (bez jednego oka, a źle, bardzo źle widzący na drugie) łatwo wpada w rozdrażnienie, a pewny swej bezkarności rozpoczyna rozmowę od besztania. Potem dopiero zaczyna załatwiać sprawy.

Karaś jest człowiekiem bystrym, szybko się orientującym, szybko się decydującym, energicznym, ambitnym. Ma znajomość ludzi i spraw środowiska inteligencji. Obdarzo ny jest doskonałą pamięcią, tak jakby natura wynagradzała mu kalectwo. Te zalety i ta lenty powiększa wykształcenie językoznawcy nabyte w dobrej szkole Nitscha i Taszyckiego (w latach 1945-1955). Od 1957 roku zajmuje w Uniwersytecie decydujące i władcze stanowiska: dziekan, sekretarz organizacji partyjnej, prorektor, rektor. Praco witość i ambicja wybicia się sprawiły, że wysunął się na czoło. Spryt pozwolił mu zyskać zaufanie dygnitarzy partyjnych w Warszawie. Lata 1944 i 45, gdy służył w Milicji Ludo wej dały mu bezcenne związki z dzisiejszymi dygnitarzami tajnej służby bezpieczeństwa. Dostęp do tek i papierów personalnych UJ pozwala mu być poinformowanym o kolegach. Zna ich zalety, charaktery, ale także i ich grzechy… Dla słabych jest wyniosły i brutalnych, dla silniejszych od siebie uniżony, grzeczny i posłuszny.

Wady i świństwa charakteru przewyższają zalety. Karaś jest zepsuty władzą. Od lat przeszło dwudziestu jest przyzwyczajony do świetnych dochodów, do tego, że ciągle idzie w górę, do uniżoności, do obsługiwania przez urzędników, do auta, do hołdów, gronostajów, łańcuchów, do szoferów, do uległości słabszych i do uległości wobec moc niejszych. Stracił równowagę, tak jak to bywa z władcami i dygnitarzami. Przyzwyczaił się, że awansuje, że każdy rok Jego Magnificencji Rektora Uniwersytetu Jagiellońskie go (mit w społeczeństwie ciągle działa!) wynosi go o stopień w górę. Drażni go już nie tylko każde niepowodzenie, ale i każda przeszkoda…

Do tego dołącza się skrajna za zdrość i zawiść. Jak zawsze u ludzi, którzy intelektualnie zardzewieli, jest chorobliwie zazdrosny o cudze sukcesy czy osiągnięcia, zazdrosny o stanowisko, o posiadanie. Wieczne rozdrażnienie i kłopoty na stanowisku rektora pogłębiają te słabe strony cha rakteru. Stosunki domowe ma także nie najlepsze! Córka, która ukończyła anglistykę, ojca nie lubi. Niemal na siłę została, teraz w tym roku, sprowadzona z Anglii, gdzie chciała zostać, „wybrać wolność” — co złamałoby karierę ojca.

Na Uniwersytecie, do chwili mianowania Karasia rektorem, stosunki nie były inne. Organizacja partyjna składała się z kilku, kilkunastu profesorów i z urzędników administracyjnych o bardzo niskim poziomie umysłowym.

W 1968 roku, przed dziesięciu laty, Karaś obiecał zmienić ten stan rzeczy. Zabrał się do tego w sposób sprytny, a bezwzględny. Przede wszystkim zamienił urzędników administracyjnych. Usunął sta rych partyjnych łapowników, jak np. Wlodka i Hajeca („dyrektorów administracyjnych”). Wyrzucił ich odkrywając ich grzechy, a na ich miejsce sprowadził nowych, złośliwszych, bezwzględniejszych i bardziej tępych. Na poufnych posiedzeniach tzw. Małego Senatu dał im do poznania, że profesorowie i asystenci są na Uniwersytecie złem koniecznym, że zadaniem uczelni jest nie uczyć lub szerzyć wiedzę — ale przede wszystkim panować nad młodzieżą, aby przypadkiem się nie burzyłai za dużo nie gadała.

Sporek, były dyrektor z fabryki Azoty czy przetwory wapna (i jego towarzysze)  zrozumieli w lot te intencje Karasia. Kierowniczką spraw personalnych profesorów zostala przystojna, umalowana, upięta, ufryzowana i uperfumowana pani Irena Koziołowa, jeszcze nie tak dawno dziewczyna na posyłki, bez szkoły średniej, bez cienia wykształcenia, której Partia nadała rozmaite tytuły: maturę, magisteriat, etc. Wszystko to było sztuczne, fałszywe. Mały buchalter Bunsch będący na poziomie księgowego z zakładu produkcyjnego został naczelnym kwestorem. Otrzymał ogromne fundusze i nieograniczone możliwości. Intrygował i donosił na profesorów do rektora. Profesorowi Buszce rektor odebrał kierownictwo wydawnictwami, a przyznał je pani Hanauskowej, rzeko mej docentce (!) prawa, a w rzeczywistości pracownicy milicji.

W ciągu ostatnich pięciu lat, gdy tylko Karaś utwierdził swą władzę, w sposób istotny naruszył dawny Uniwersytet — zmienił go, i to na gorsze.

Profesorowie wszystkich wydziałów zamilkli. Starsi ustąpili, a młodsi, jeśli tylko nie są partyjni — milczą. Na wydziałach przyrodniczych panuje głucha niechęć w stosunku do rektora.

Hulają urzędnicy. Rządzą Domami Akademickimi, przebudowują, urządzają, zaku pują. Stare meble uniwersyteckie (jakże często zabytkowe!) zostają porąbane, a na ich miejsce urzędnicy — „zaopatrzeniowcy” kupują liche nowe. Przerób. Premia. Łapówki od dostawców uspołecznionych.

Prawdziwa nauka pod rządami Karasia ustała. Na to miejsce wystąpiła czcza propa ganda.

Rzekomo rozbudowano naukowe studia dla tzw. Polonii zagranicznej (idą na to miliony złotych), potworzono niby-naukowe zakłady „badań”nad dziejami emigracji w Stanach Zjednoczonych i nastąpiła zaraźliwa moda zawierania rzekomo „naukowych umów”.

Rektor i jego grzeczni asystenci jeżdżą gdzie się da za granicę i tam zawierają umowy o współpracy z jakimiś prowincjonalnymi uniwersytetami. Nic z tego nie wyni ka prócz bankietu, diet, reklamy w gazetach. Gdy już owe zagraniczne umowy o współ pracy się skończyły zaczęto zawierać umowy z tzw. „Zakładami pracy”. Znowu śniadanko, gadanie, podpisywanie aktu, wyjazd, hołdy, diety. Blagi te Karaś doprowadził do perfekcji, a usłużni, spodleli dziennikarze rozsławiają.

Krajowe umowy o współpracy nie dają dochodów i diet w dewizach. Znaleziono inne, głupie i nieuczciwe źródło —doktoraty honorowe. Chcąc się przypodobać ambasa dorowi Starewiczowi z Londynu Karaś nadał doktorat honorowy nie mniej nie więcej tylko Feliksowi Topolskiemu. Zresztą, jeszcze ten, w końcu artysta, niech będzie. Ale doktorat honorowy dla Piszka!? Piszek jest businessmanem w Filadelfii. To ciemnaosobistość. Rzekomo — tłumaczył się Karaś — miał zapłacić Uniwersytetowi w dola rach. Mówiło się o 50 tysiącach.Dla UJ nie wpłynęło nic! W Stanach Zjednoczonych mówi się głośno, że Piszek te pieniądze wpłacił… Ale komu? Podobnie pisał Zabłocki z Kongresu Stanów Zjednoczonych: „Gdzie podziały się dolary? Kto je ukradł?” Za doktorat honorowy Uniwersytetu w Sofii dla Karasia doktorat honorowy w Krakowie, etc., etc…

Karaś stracił zupełnie poczucie rzeczywistości. Bez ustanku zwołuje uroczyste posiedzenia, występuje w gronostajach, w łańcuchu, przy berle, upaja się hołdami i prowincjonalną czołobitnością. Całkowicie zanikła skromność. Utwierdziwszy się na krześle rektorskim, pewny bezkarności, żądny prowincjonalnych sukcesów, będąc pewny, że w ten sposób pójdzie do góry — wyżej, wyżej… Marzy mu się kariera polityczna — ministra, premiera, Przewodniczącego Rady Państwa. Upaja się możliwościami.

Nie wie, nie spostrzega, że wszyscy mają go dość. Przede wszystkim jego partyjni to warzysze, którzy też się chcą nałykać. W Warszawie opinia o Karasiu jest zła. Przed la ty pokłócił się z szoferem o nazwisku Nalepski i ten zaskarżył go do sądu. Sprawę udało się umorzyć, ale w KC w Warszawie zostały w teczce personalnej Karasia zeznania Nalepskiego o przyjaźniach Karasia z Haraschinem i innymi podobnymi figurami. Karto teka Karasia nie jest zamknięta. Ministerstwo ma przeciw niemu duże zastrzeżenia, a krakowska organizacja partyjna też przestała go kochać. Moim zdaniem — okaże się to w najbliższej przyszłości, za rok, półtora — rozpoczął się zmierzch Karasia.

Ale czy po nim nie przyjdzie ktoś gorszy? Na pewno nie przyjdzie lepszy. Ale nawet jak przyj dzie gorszy, to przez pierwszy rok będzie reformował, nagradzał, ustawiał swoich pro tegowanych. Czy prawdziwej nauce na Uniwersytecie pozwoli to żyć? „

UWAGI – jw

Niestety historycy UJ jakby tych dzienników nie czytali:

Lustracja dziejów Uniwersytetu  Jagiellońskiego

List otwarty do Prezesa Polskiej Akademii Umiejętności

Ja mogę tylko dodać, że ten opis nie jest dla mnie czymś niezwykłym, poza tym że jest ! W tamtych czasach też tam byłem i niejedno widziałem. Generalnie tak to odbierałem, choć z innej pozycji siedzenia.

Jak się na to zamknie oczy, jak się zamknie teczki z tych czasow i późniejszych, to można pisać takie dyrdymały jak wDziejach Uniwersytetu Jagiellońskiego’ ale nibynaukowcom III RP – beneficjentom tamtych czasów i tamtych rektorów, towarzyszy, tępaków – bardzo się to podoba, a bardzo im się nie podoba jak ktoś napisze prawdę, której co prawda mają szukać (za pieniądze podatnika rzecz jasna) ale ją ukrywają, bo nauka, jak i zwykła przyzwoitość są im obce. Klonują sobie podobnych i nadal aktualne jest pytanie Czy prawdziwej nauce na Uniwersytecie pozwoli to żyć?’

Komentarze 2

  1. […] Z dziennika wypadków w życiu akademickim w PRL […]

Dodaj komentarz